Ale...

o co chodzi?
  •       „Nie tworzę prac wybitnych, mam świadomość własnej niedoskonałości i popełnianych błędów, nie oczekuję więc pochwał i wysokich not.
    Wystawiam fotografie.
          Chcę podzielić się swoim spojrzeniem na Świat i cieszyć radością innych z ich oglądania. Życzę sobie stałego twórczego niezadowolenia z wykonanych zdjęć. Dlaczego? Bo tylko ono jest gwarancją robienia coraz lepszych.”
  • za Hardnut'em

Archiwum[spis treści]

ostatnie komentarzenajczęściej komentowane
  1. Didimos — Podoba się. Indie mnie pociągają i jednocześnie się ich boję. Takich Indii boję...
  2. Didimos — Pierwsze Twoje kolorowe, które do mnie gada.Pewnie przez ten szalony bokeh. Yes, I know...
  3. Sukesh — All the best
  4. Julia — Bardzo podobają mi się podobają zdjęcia zawarte na filmie, aż serce rusza. Pozdrawiam...
  5. Franek — Uwielbiam Pana zdjęcia, są po prostu świetne. Od wielu lat śledzę tego bloga i staram...
  6. Tomek — Miejsce niemal idealne. Zdjęcie super.
  7. Anettt — Świetne jest.
  8. Bartosz — Dziękuję :) Miło mi to czytać :)
  9. Piotr — I tego właśnie szukam w fotografii. Zachwytu nad drobiazgami. Cz/b takiego efektu by...
  10. Bartosz — Już niedługo na blogu :)

Zobacz wszystkie...

SŁOWA KLUCZOWE

Niedziela, 04 Października 2009

Pociąg - część pierwsza. Całe pola gołych tyłków!

trochę tekstu, wyprawa, Indie, Nepal, pociąg
     — Przygotuj aparat! Zobaczysz coś niezwykłego! Jak tylko wyjedziemy z Delhi... — Jacek, pilot naszej grupy, pochyla się nad moich uchem i szepcze kilka słów. — Gołe tyłki przy torach! Całe pola gołych tyłków!
Zaspany, to dopiero piąta rano, niezdarnie wpinam teleobiektyw. Wszak, dla nas białasów, taki widok jest czymś niespotykanym i egzotycznym. Takie zdjęcia to musi być to!
     Stanąłem w otwartych drzwiach, jeszcze powoli jadącego pociągu. Mimo wczesnej pory i cudownego powiewu wiatru, temperatura powietrze obezwładniała. Wysysała siły z nieprzyzwyczajonego do innego świata turysty — żółtodzioba. Obrazy przedmieść Delhi przesuwały się przed moimi oczami. Nie skupiałem się na detalach. Starałem się chłonąć atmosferę. Zapamiętać całokształt tego co widziałem. Zapomniałem kompletnie o obijającym mi się o udo aparacie.
     Powoli zabudowania ustępowały miejsca łąkom i polom uprawnym. Wydostawaliśmy się z miasta. W promieniach wschodzącego Słońca kolor traw wydawał się wręcz zbyt intensywny. Wyrastające wśród nich wysokie i rozłożyste drzewa. Strumienie. Wszystko wydawało się nierzeczywiste.
     Z tego snu na jawie wynurzyłem się powoli, jakiś fragment mojej świadomości wysyłał sygnały, że coś jest nie tak. W przesuwających się obrazach pojawiło się coś nowego, coś co nie do końca mi pasowało.
Na łąkach, wśród niskich krzewów i zarośli pojawiało się coraz więcej Hindusów zmierzających w kierunku nieużytków bądź torów. Z nieodłącznymi atrybutami porannej toalety w postaci wiaderek z wodą służącą do podmywania. Hindusów kucających. Grupowa ubikacja polowa.



     To grupowe, ranne wypróżnienia, jak wszystko w Indiach jest usankcjonowane religią, jest czynnością rytualną. Dla Hindusów większość fizjologicznych czynności powoduje skażenie, zarówno ciała, jak i ducha. Po wszystkim następuje kąpiel, która sprawia, iż przez kolejną dobę są rytualnie czyści. Zasada ta przestrzegana jest tym skrupulatniej, im z wyższej kasty pochodzi człowiek. Zresztą termin ten został ukuty przez obcych, Portugalczyków, w których języku casta oznacza rasę bądź ród.
W odniesieniu do stratyfikacji społecznej w Indiach, poprawnym terminem dla słowa kasta jest dźati. Natomiast w odniesieniu do stanów społecznych używa się terminu warna. System ten pierwotnie miał utrzymać społeczeństwo w stanie spokoju i zapewnić mu dobrobyt.
     W Indiach pojęcia społeczne i religijne mieszają się, przenikają. To co dla nas, Europejczyków wydaje się dziwne, te wszystkie dziwne ablucje, obecność świętych krów, stosunek do zwierząt i powszechny wegetarianizm można wyjaśnić racjonalnie, używając doktryny religijnej ingerującej w każdą sferę życia niemalże wszystkich Indusów.



Nie podniosłem aparatu do oka. Nie potrafiłem wdepnąć z buciorami do ich życia. Szczególnie w sytuacji tak intymnej. Nie zrobiłem ani jednego zdjęcia. I nie żałuję.

Poniedziałek, 05 Października 2009

Pociąg - część druga. Jak małpy.

trochę tekstu, wyprawa, Indie, Nepal, pociąg, Sikhowie
     Pierwszy kontakt z indyjskim sleeperem przebiegł ze wszech miar pozytywnie. Chociaż wszystko miało dla nas posmak nowości — począwszy od zapinania bagaży, wciśniętych pod najniższą pryczę, łańcuchami a skończywszy na radzeniu sobie z zainteresowaniem jakie wzbudzaliśmy wśród lokalsów.
Cały czas ukradkiem zerkałem na jadącą wraz z nami w przedziale sikhijską rodzinę. W końcu miałem sznse poznać przedstawicieli tej kultury, o której tyle naczytałem się przed wyjazdem.



     Podróżując po Indiach często spotyka się potężnych, brodatych mężczyzn o śniadej cerze, noszących na głowach starannie udrapowane jednobarwne turbany, nierzadko z mieczem u pasa. Dla niektórych turystów stają się oni symbolem tego kraju. Sikhowie, bo to o nich chodzi, są tymczasem zupełnie odrębna społecznością od hindusów, muzułmanów, dżinistów czy też chrześcijan. Nie tylko wyznają inna religię ale też nie uznają podziału na kasty — wedle ich religii wszyscy ludzie są równi, a kobiety maja równe z mężczyznami prawa. Swe życie muszą podporządkować uczciwej pracy, której dobre wykonywanie staje się drogą ku doskonałości. Praca ta nie tylko musi umożliwić utrzymanie się, ale również umożliwiać wsparcie całej społeczności.
     Pod koniec XV wieku w indyjskim stanie Pendżab, mędrzec o imieniu Nanak podjął próbę zreformowania indyjskiego społeczeństwa, tak by poniechało waśni etnicznych i wojen religijnych, a swą dzielność wykazywało w pokojowej pracy. Krytykował on bałwochwalstwo i składanie ofiar kapłanom. Mówił, że każdego człowieka trzeba cenić właśnie dla tego, że jest człowiekiem, nie zaś z powodu przynależności do jakiejś kasty. Jakby tego było mało, przeciwstawił on mnogości hinduskich bóstw jednego boga, będącego ponadczasową i bezosobową istotą, której nie stawia się idoli i pomników.
     W chwili swojej śmierci, w 1539 roku, Nanak prawdopodobnie nie wiedział, że powołał do życia nową religię, która z czasem rozprzestrzeniła się na cały Pendżab, a wraz z ze swymi wyznawcami także i na pozostałą cześć Indii i Świata. Jej wyznawcy nazwali się po prostu Uczniami — bo to właśnie znaczy słowo sikh (w sanskrycie śiszja).
     Dziesiąty i ostatni ludzki guru — Guru Gobind Singh zainicjował w 1699 roku ceremonię chrztu — amrit, na który decydują się w pełni świadome i dojrzałe jednostki, wzmacniając jeszcze bardziej ich tożsamość religijną. Na krótko przed odejściem nakazał, by Guru Granth Sahib — święte pismo Sikhów, zebrane i wydane w 1604 roku, było ich jedynym autorytetem duchowym, Jedenastym Guru.

     Sikhowie nie uciekają od Świata, nie zakładają klasztorów. Normalne życie i zarabianie pieniędzy dla wspólnoty jest weryfikacją wyznawanej wiary. Nie mają duchownych — każdy Sikh, mężczyzna i kobieta, może prowadzić modlitwę lub czynić posługę. Nie uznają celibatu, gdyż uważają, że małżeństwo i życie rodzinne najbardziej odpowiada naturalnym potrzebom człowieka. Nie uznają systemu kastowego. Kobiety cieszą się dużym szacunkiem i wysoką pozycją społeczną, nie zakładają woalki, mają prawo do powtórnego małżeństwa po śmierci pierwszego męża, a gdy urodzą dziewczynkę nie są z tego powodu napiętnowane. Zmarli są kremowani, ich prochy wrzucane do rzeki, nie wystawia się im pomników.
     Życie nie jest grzeszne w swym początku, należy więc zachować pierwotną czystość, a religia to praktyczne życie, służenie innym, tolerancja, braterska miłość, wiara przepojona ideą pokoju i miłości. Jest to religia praktyczna, pełna nadziei i optymizmu.
     Sikhowi nie wolno golić brody, nie wolno skracać włosów(kesz). Ukryte pod turbanem, w tropikalnym klimacie są realnym symbolem umartwiania. Lecz muszą być one utrzymane w czystości — dlatego każdy Sikh posiada grzebień (kangha) ukryty w puklu zawiązanym na ciemieniu. Na prawym przegubie noszą prostą, stalową bransoletę (karha) — znak skromności. U pasa powinien mieć miecz (kirpan), który w dzisiejszych czasach coraz częściej zastępowany jest nożem. Co ciekawe, w Indiach jest to jedyna grupą, której członkowie mają prawo wnosić na pokład samolotu broń białą. Kecza — szerokie spodnie — szarawary, które ułatwiały kiedyś dosiadanie konia oraz poruszanie się podczas walki, stanowią ostani już, z pięciu, wyróżników definiujących tożsamość Sikhów. W XV wieku mężczyźni w Indiach chodzili w doti, niewygodnej chuście pętającej nogi i utrudniającej szybkie poruszanie się. Dzisiaj powoli zwyczaj noszenia tego typu stroju wychodzi z użycia
Sikh nie pali tytoniu. Sikh nie jada mięsa zwierzęcia, które nie padło od jednego ciosu, co oznaczać ma, że umierając nie cierpiało.
Każdy sikhhijski mężczyzna nosi nazwisko Singh oznaczające lwa, a każda kobieta Kaur — księżniczka.
     Najlepsi żołnierze w Indiach to Sikhowie. Najlepsi inżynierowie — Sikhowie. Najlepsi sportowcy, lekarze, nauczyciele, mechanicy — Sikhowie. Tak przynajmniej twierdzi każdy Sikh. Ale to, że nie można wśród nich znaleźć ani żebraków, ani prostytutek to fakt. Ich społeczność nie pozwoliłaby na to, by jej członek się stoczył.

     Jednak historia tej wspólnoty, na przestrzeni jej istnienia nie była usłana różami. Suwerenność ich ojczyzny, Pendżabu, wciąż była zagrożona. Scyci, Kuszani, Hunowie, Mongołowie, Afganowie i Mogołowie, hinduscy radżowie. Mimo kolejnych najazdów mieszkańcy Pendżabu z każdej awantury podnosili się silniejsi. Dopiero brytyjska Kompania Wschodnioindyjska położyła kres niezależnemu państwu sikhijskiemu.
     Sikhowie nie zdołali utrzymać swego państwa, które zostało starte na proch w trzech obrotach koła historii: pierwszy, to aneksja Pendżabu przez Anglików w 1849 roku, preludium do przejęcia Indii przez Imperium Brytyjskie. Drugi to dramatyczny Podział w 1947 roku, rozdzierający jednolity kawałek ziemi pomiędzy dwa państwa — islamski Pakistan i w większości hinduskie, demokratyczne Indie; Sikhowie zwalczali wtedy zaciekle muzułmanów z niepojętym, jak na teoretyczne założenia ich religii, okrucieństwem, lecz raczej nie podnosili miecza na hindusów. I wreszcie trzeci obrót koła historii — podział przeprowadzony pokojowo reformą administracyjną w 1966 roku, kiedy to część indyjską podzielono jeszcze na dwa stany: Himachal Pradesh i Harjanę z ludnością mówiącą w hindi i wyznającą religie hindu oraz, par excellence, sikhijski Pendżab.

     Właśnie ten ostatni podział wzburzył dumnych i hardych Sikhów najbardziej — utworzyli ruch ekstremistyczny ruch separatystyczny, nawiązujący zresztą do ruchu Akali Dal (Nieśmiertelnych) z XIX wieku, uparcie dążąc do autonomii terytorialnej i walcząc wszelkimi sposobami, także terrorystycznymi, o utworzenie Khalistanu oraz do autonomii religijnej i ostatecznego wyłączenia ich z religii hindu. Ekstremiści ogłosili świętą wojnę przeciwko reżimowi politycznemu Indiry Gandhi i ze Złotej Świątyni w Amritsar uczynili fortecę, w której zabarykadowali się aż do osiągnięcia zwycięstwa wszyscy przywódcy ruchu.
     31 maja 1984 roku Indira Gandhi przeprowadziła długo planowaną i przygotowywaną operację Blue Star, w wyniku której wojsko indyjskie sforsowało gurdwarę i strzelało do bojowników walczących o niepodległość Pendżabu. Życie straciło 493 Sikhów, w tym osoby przypadkowe, przebywające w świątyni ze względów religijnych, a nie politycznych. Bunt krwawo stłumiono, ale za zbezczeszczenie świątyni premier Indii zapłaciła życiem: dwaj Sikhowie z jej przybocznej gwardii oddali siedemnaście strzałów, by dnia 31 października 1984 roku pomścić Złotą Świątynię. Do dziś nie ujawniono, czy działali oni w akcie osobistej zemsty, czy też na rozkaz dobrze ukrytej sikhijskiej organizacji. Wiadomo jednak, że Indira Gandhi była w jakiś sposób przygotowana i gotowa na śmierć, bowiem tylko śmierć mogła złagodzić karmiczne skutki zbezczeszczenia świętego miejsca.
     Podczas uroczystości kremacji Indiry Gandhi, Sikhowie zajęli miejsca siedzące w pierwszych rzędach i „odbierali” zadośćuczynienie. Po tych niezwykłych i wyjątkowych przeprosinach w duchu iście hinduskim, ustały w zasadzie wszelkie akty przemocy między Sikhami i hindusami.
     Ale to już przeszłość. Dzisiaj Sikhowie zajmują wysokie stanowiska państwowe — premierem jest utalentowany ekonomista Manmohan Singh. Ten awans społeczny ucieszył Sikhów bardziej, niż to, gdyby zastosował się do nakazów zemsty na rodzi Ghandi. Ten fakt jest doskonałym przykładem, jak mogą zmienić się poglądy, gdy zmianom tym towarzyszy rozum.



     Brodaty mężczyzna rozmawiał z żoną, swobodnie przeskakując miedzy angielskim a ich językiem. Rozmawiali o książce, którą ona czytała, ale wyraźnie widać było, że są nami zainteresowani. Wciąż rzucali ukradkowe spojrzenia w naszą stronę. Temat do rozmowy znalazł się szybko. Wystarczył krótki postój na stacji, gdy pociąg przeżywał najazd sprzedawców wszelkiej gamy produktów. Głównie jedzenia i napojów.
     Od tematów kulinarnych szybko przeszliśmy do rozmów o ich kulturze i wierzeniach. Zafascynowany słuchałem jego opowieści o zasadach rządzących ich życiem. O tym, że wszyscy są równi, że wśród Sikhów nigdy nie było zwyczaju sati (śmierci wdowy na stosie męża), o wstawaniu przed świtem, by po rytualnej kąpieli móc się pomodlić. Historii ich ojczyzny, perły w koronie Indii — Pendżabie. Opowieści z których przebijała duma i poczucie wyższości nad reszta Indusów.
     W pewnym momencie usłyszeliśmy tupot czyiś stóp o dach wagonu.
— To małpy? — zapytał Sikha Artur — Bo istnieje przecież surowo respektowany zakaz jeżdżenia na dachach.
— Małpy? Nie, to ludzie. Ale oni żyją jak małpy — skwitował towarzysz naszej podróży.

     Mimochodem wpis ten przekształcił się w pseudo wykład o Sikhach. Nie to było pierwotnie moim zamiarem, chciałem jedynie opisać krótki i być może zabawny incydent. Jednak mój podziw dla przedstawicieli tej kultury wziął górę. W pewnym sensie im zazdroszczę. Wybrali drogę cnoty, żyjąc w ascezie nie zamknęli się na otaczający ich Świat. A to, że są tak nań otwarci wzbudza mój szacunek. Założenie i trzymanie twardych reguł kierujących każdym krokiem bez ucieczki od rzeczywistości jest czymś, czego mi brakowało w tygodniowym pobycie w Opactwie Benedyktynów w Tyńcu. Zakon stał się ucieczką, uporządkował życie, rozplanował cały każdy dzień ale jednocześnie odsunął od prawdziwego życia, które toczy się poza murami.
     We mnie Sikhowie, którzy w tym całym indyjskim chaosie wydają się bardzo straight&sharp, trzymający się wytyczonej ścieżki, znosząc trudy dnia codziennego, wzbudzają podziw i szacunek.
     W Polsce jest około trzystu Sikhów. Wywodzą się głównie spośród przybyszów z Indii, ale nie brakuje także obywateli Kanady, USA czy w Wielkiej Brytanii. Zbierają się na modły raz w tygodniu, w niedziele, w jedynej w Polsce gurdwarze — świątyni sikhijskiej — która znajduje się w podwarszawskim Raszynie.
W sumie to niedaleko... A do niedzieli pozostało tylko sześć dni...

Wtorek, 06 Października 2009

Pociąg - część trzecia. Pierwsze namaszczenie.

trochę tekstu, wyprawa, Indie, Nepal, pociąg, Sadhu
     Pociąg do Varanasi. Po poprzedniej, piekielnej nocy w Agrze, w trakcie której od zmroku do świtu, z przerażającą, trzydziestominutową regularnością byliśmy budzeni przez puszczane z charczącej taśmy wrzaski muezina, padam bezwładnie na środkową leżankę. Ostatnim wysiłkiem owijam paski plecaka wokół nogi — by nie kusić losu — i odpływam. Śnią mi się koszmary z wąskimi, ciemnymi, pełnymi krów uliczkami, przez które przedzieram się z całych sił rozpychając zatęchłe i gęste powietrze.
Miasto to okazało się ze wszech miar realne. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, do niego zmierzaliśmy.
     Z ulgą witam pierwsze promienie Słońca wyrywające mnie z tego zaklętego miasta mar. Za chwilę dołącz do mnie nieznośny ból głowy, efekt wyjących nad uchem wiatraków. Kolejny ibuprofen na pusty żołądek. Popity zleżałą, ciepłą wodą.
     Trzeba się ruszyć, rozprostować nogi i dać wytchnienie odgniecionym na twardej pryczy plecom. Cicho, by nikogo nie zbudzić zsuwam się z tego miejsca tortur, na którym spędziłem kilka ostatnich godzin.
— Hare Om Baba — rzucam do siedzącego na podłodze przedsionka sadhu. Chyba nie rejestruje mojej obecności. Nieprzytomne, przekrwione oczy przesuwają się po mnie nie zauważając moich prób nawiązania rozmowy. Splątane w dredy włosy opadające na kark, rozmazany symbol Śiwy na czole, trójząb oparty o ramię. Po całonocnej modlitwie, w której przez chwilę mogłem uczestniczyć, połączonej z paleniem potwornie mocnego haszu każdy ma prawo do chwili odpoczynku.
     Siadam, targany podmuchami powietrza w otwartych drzwiach. Narasta upał. Na horyzoncie pojawiają się chmury zwiastujące ulewy spóźnionego i tak wyczekiwanego w tym roku monsunu. W dolinie Gangesu rozpoczyna się okres zasiewów. Kolorowo ubrane kobiety płyną polami z ogromnymi koszami na głowach. Pojawiają się wozy ciągnięte przez ogromne, rogate bawoły. Rolnicy, niosący na ramionach coś, co dla mnie było skrzyżowaniem łopaty z motyką, przy samych torach czekają na przejazd pociągu. Eksplodująca zielenią roślinność ciągnie się aż po horyzont.W słuchawkach zaczął się kawałek Smolika. Pęd wiatru próbuje go zagłuszyć, targa moim ubraniem.
     Kątem oka zauważam ruch. Sadhu chyba już doszedł do siebie i stoi nade mną. Uśmiecha się. Szybkim ruchem z zakamarków płachty materiału, którą jest owinięty wyciąga garść popiołu. Sypie mi go na głowę, robi linie na czole. Pokazuje, że resztkę mam wziąć do ust. Jak zahipnotyzowany robię co każe. Pierwsze namaszczenie.
Nie zauważam, gdy zatrzymujemy się na stacji. Baba podaje mi ni to bułkę, ni samosę. Uśmiecha się i zeskakuje na peron.
     Siedziałem jak zamurowany. I wtedy zaczęło do mnie docierać, że się zaraziłem. Że będę musiał wrócić. Nie jako turysta, nawet nie jako travellers.
A Benares dopiero było przede mną.

PS

     Wracam do Indii. Co prawda na krótko — zaledwie 12 dni ale jednak. 10tego listopada wsiadam w samolot do Delhi. I już doczekać się nie mogę.

Wtorek, 06 Października 2009

Hare Om Baba!

trochę tekstu, galeria, czarno - białe, na błonce, wyprawa, Indie, Nepal, pociąg, Sadhu, Paśupatinath, Katmandu
     Szczerze mówiąc odczuwam niepokój publikując ten wpis. Czytając Wasze komentarze odniosłem wrażenie, że spodziewacie się zobaczyć zdjęcia niemalże na poziomie McCurry'ego bądź Salgado. I boję się, że będziecie teraz bardzo rozczarowani...
Ale cóż — obiecałem zdjęcia i właśnie tym chciałem rozpocząć indyjsko/nepalską serię. Chciałem nim nawiązać do poprzedniego wpisu.
Sadhu w Świątyni Paśupatinath w Katmandu
     Pod koniec pobytu w stolicy Nepalu — Katmandu wybraliśmy się z Izoo do Świątyni Paśupatinath. Późny wieczór, już po zachodzie Słońca, upał, tak nieznośny w ciągu dnia zelżał. Płoną stosy pogrzebowe.
Tego Sadhu spotkałem na jednej z kamiennych półek nad brzegiem Bagmati. Nie mogłem się oprzeć. Musiałem zrobić zdjęcia. Dwa.
Wybrałem to, z zamkniętymi oczami. Bardziej przypomina mi mój nastrój, gdy poczułem magię tamtego miejsca.

Piątek, 09 Października 2009

Rikszarz z Sonauli

trochę tekstu, galeria, czarno - białe, na błonce, wyprawa, Indie, Nepal, pociąg, rikszarz, Sonauli
„Kolejne bezimienne, zamknięte w celuloidowych ramach, twarze spoglądają na mnie z suszących się filmów. Żadnych sytuacji, szerszych planów — same portrety w zbliżeniu. Wszystkie podobne. Detale zacierające się w tej mozaice. Żadnych historii.”
Zbyt wcześnie
     Wspomnienie nocnej modlitwy — pudźy oraz porannego spotkania wciąż są żywe, gdy wysiadamy ze spóźnionego pociągu i gnamy (znów gnamy! wciąż gdzieś biegniemy!) w kierunku zaparkowanych i czekających na nas jeepów, mających nas zawieźć z Gorakhpuru, olbrzymiego turystycznego punktu przeładunkowego, do granicznego Sonauli.
     Bagaż na dach i w drogę! Pakuję się obok nieustannie żującego betel i strzykającego przez okno czerwoną śliną kierowcy. Próbuję nawiązać rozmowę, ale ta ze względu na ubogą znajomość, przez niego angielskiego i moją kompletną ignorancję, jeśli chodzi o hindi, kompletnie się nie klei. Na którymś z rzędu wybojów gubię kilka czystych, dzięki Bogu, filmów. Okazało się, że plecak „się otworzył”. Coś próbuję pstryknąć przez okno, ale ciągły pośpiech, niemalże całkowity brak amortyzatorów w naszym pojeździe i brak przystanków skutecznie mi to uniemożliwiają. Nie, nie ma sensu nawet trzymać aparatu w dłoniach, szczególnie, że sam muszę znaleźć jakieś oparcie. Z zazdrością spoglądam do tyłu — reszta grupy, ściśnięta i dzięki temu unieruchomiona na tylnym siedzeniu może pozwolić sobie na drzemkę. Bezmyślnie gapię się przez okno. Obrazy indyjskiej prowincji przesuwają mi się przed oczami. Powoli odnoszę wrażenie, że jadę przez jedną wielką wioskę, której kolejne dzielnice przedzielone są niezbyt szerokimi polami uprawnymi. Przy drodze szkoły, nieodzowne sklepiki z betelem, masa szkół, do których ciągną tłumy dzieciaków ubrane w czyste, biało — granatowe mundurki. Ludzie zmierzający na pola. Małe hinduistyczne kapliczki, w których nie zmieści się nikt prócz czczonego w nich bóstwa.

     Już wiem, że to nie jest wyjazd fotograficzny: duża grupa, napięty harmonogram, terminy odjazdów, sztywny plan. Już wiem, że na następny wyjazd jedziemy sami. I utwierdzam się w przekonaniu, że do Indii wrócę niebawem.

     Nie zorientowałem, się, że tłum gęstnieje. Nie zauważyłem, że na drodze jest coraz więcej samochodów, że utykamy w ich gęstwinie, by po chwili wyrwać się z tej stalowej, śmierdzącej spalinami i olejem rzeki, na pobocze. Nie jedziemy dalej. Koniec podróży i koniec Indii — dalej jest już Nepal.
     Na parkingu Jacek próbuje zapanować nad tłumem rikszarzy. Przekrzykujących się, popychających, walczących o to by dano im szanse wiezienia białych tyłków wraz z ich diabelnie ciężkimi tobołami. Notabene był to pierwszy i ostatni raz, gdy spotkałem się w tym kraju z tak napiętą atmosfera, z agresją tubylców. Porwane z jeepów plecaki lądują na bagażnikach riksz tych szczęściarzy, którym udało dopchać się do naszego pilota.      — Zbyt wiele agresji, zbyt dużo krzyku, przecież można załatwić to spokojniej — pomyślałem sobie siadając na riksze. Zwykła — rowerową, bo ponoć jedynym miejscem w Indiach gdzie można zobaczyć wózki ciągnięte przez pieszych mężczyzn (i dzieci!) jest Kalkuta.
     Ruszamy na chybotliwym wózku. Nasz, już niemłody, potwornie chudy rikszarz z całej siły napiera na kierownicę. Widzę niemalże każdy, napięty do granic wytrzymałości mięsień, gdy powoli ruszamy w kierunku indyjskiego emigration office i pobliskiego przejścia z Nepalem.
— Nie chcę tak... Nie mogę... To straszne... — szepcze Izoo, mocno przytulona do mojego boku — To nieludzkie...Kiwam ze zrozumieniem głową. Samemu nie podoba mi się ten fragment podróży. W mojej głowie od razu pojawia się obraz kolonialnego wyzyskiwacza, który w sposób niemalże naturalny sankcjonuje niesprawiedliwość.
     Ale z drugiej strony przecież, dla tego człowieka może jest to jedyna uczciwa metoda zarobkowania. A złapany klient to kolejny przeżyty dzień. Nie żebrają, nie kradną, nie czekają aż ktoś coś im spadnie z nieba. Pracują. A to, że czasami oszukują białasów? Przecież my sami wybieramy ten pojazd, który nam pasuje. Nie idę tam gdzie chcą zbyt dużo, gdzie nie potrafię się dogadać. Negocjuję cenę zanim wsiądę. Upewniam się, że na pewno wie gdzie ma jechać. Tak jak z taksówkarzami w Polce, 10 — 15 lat temu.
     To nie był mój pierwszy kontakt z rikszarzami — w Indiach spotyka się ich niemalże na każdym kroku. Jednak właśnie ten człowiek uzmysłowił mi, że dla nich riksza często jest jedynym dobytkiem (często wynajmowanym za niemałe dla nich pieniądze). Zastępuje dom. W dzień ciągną wózek, na którym wieczorem przygotowują posiłek, a nocą służy za łóżko.

     Nie możemy oceniać warunków, w których żyją ludzie w Indiach, naszym wymuskanym, europejskim światopoglądem. Nasza moralność musi wziąć sobie wolne, gdy wybieramy się do kraju, tak różnego kulturowo od tego, co znamy. I albo odrzucimy cały cywilizowany, jak my go zwiemy, sposób postrzegania Świata albo zderzenie z Indiami może okazać się ze wszech miar bolesne.

     Na koniec zdjęcie, które zrobiłem „Naszemu Rikszarzowi” gdy czekał na nas wypełniających deklaracje wyjazdowe (Izoo — bardzo dziękuję, że wzięłaś to na siebie i miałem kilka chwil na bieganie z aparatem). Był szczęśliwy: nie wiem czy z powodu tego, że ktoś się nim zainteresował tak bardzo, że chce go uwiecznić na zdjęciu, czy też z powodu spodziewanej za moment zapłaty.
Rikszarz z Sonauli

Poniedziałek, 12 Października 2009

Łechtanie ego.

trochę tekstu, galeria, promocja
     Dzisiaj rano, podczas porannej „wpadłem na chwilę” na plfoto i muszę się przyznać, że to co zobaczyłem na stronie głównej bardzo mnie ucieszyło. Fotografia Sadhu ze Świątyni Paśupatinath (Hare Om Baba) zostało wybrane Zdjęciem Dnia. Bardzo miłe uczucie — widzieć, że podobają się rzeczy, które robię. Dziękuję za miłe, poranne połechtanie mojego ego. :)
Plfotowe zdjęcie dnia — 12.10.2009
źródło: plfoto.com

PS
     To już trzecie wyróżnienie, które otrzymałem od Użytkowników tego portalu. Miłe to, naprawdę miłe.
Plfotowe zdjęcia dnia — 12.10.2009
źródło: www.sobanek.com

Poniedziałek, 12 Października 2009

Benares. Pierwsze podejście.

trochę tekstu, galeria, czarno - białe, na błonce, wyprawa, Indie, Nepal, pociąg, Varanasi, Ganges
     Benares, Varanasi, Keshi. Jedno z najstarszych nadal zamieszkanych miast Świata. Miasto założone ponad trzy tysiące lat temu. Miasto Śiwy.

     Miasto, które dostarczyło mi najmocniejszych wrażeń. Odpychające na początku, fascynuje i wciąga głębiej, gdy tylko przebijemy zasłonę pierwszego wrażenia. Wciąż nie potrafię poukładać moich wspomnień z tego miejsca w jedną spójną opowieść. Może uda mi się zrobić to tym zdjęciem.
     Plątanina linii, chaos geometryczny, wysokie budynki, do których przyklejają się lepianki i byle jak sklecone szałasy. Ghaty pełne ludzi, bezpańskich psów, świętych krów. W powietrzu unosi się słodki od kadzideł zapach stosów pogrzebowych.
     I chwile niesamowitego spokoju wokół ludzi siedzących na schodach. Medytujących Sadhu, braminów, zwykłych ludzi wpatrujących się w nurt Świętej Matki.
Miejsce pełne Prawdziwej Magii. Wracam tam. Bo zbyt mocno miasto to utkwiło w mojej głowie.
Om shanti shanti shanti

Piątek, 16 Października 2009

Pociąg - część czwarta. Tylko zdjęcie.

trochę tekstu, galeria, trochę koloru, cyfrowo, wyprawa, Indie, Nepal, pociąg
     Niestety ostatnie dni przyniosły druzgoczące dla mnie informacje. Musiałem wybierać między powrotem do Indii a spokojem egzystencji w Warszawie. I niestety stchórzyłem. Nie jadę. Jednak strach przed zawirowaniami związanymi z potencjalną zmianą pracy okazał się silniejszy.
     Jestem zły na siebie. Tym bardziej, że strach ten próbuję usprawiedliwiać we własnych oczach maskując go wydumaną pseudo — odpowiedzialnością.
     Obezwładniające uczucie potwornego żalu, pojawiającego się wraz z każdym wspomnieniem, z każdą obejrzaną fotką blokuje mnie kompletnie. Nie potrafię sensownie ubrać w słowa tego co widziałem, co przeżyłem. Nie mam ochoty usiąść do zdjęć. Bo z tym wszystkim wiąże się jedno uczucie — tęsknię za tamtym miejscem, za pełnymi ludzi ulicami, za nieznośnym upałem, za feerią barw i zapachów.
Tęsknię za Indiami. I nie wiem kiedy będę w stanie znów tam pojechać...

     Wiem, że wiele osób, spośród odwiedzających moje miejsce w sieci robi to w poszukiwaniu zdjęć. Dlatego też chciałem podzielić się pierwszą kolorową (i cyfrową) fotką z Indii. Zrobiłem je wcześnie rano, siedząc na schodach pędzącego pociągu, gdzieś pomiędzy Agrą a Varanasi. Zaspany nie zmieniłem nawet czułości, nie przestawiłem przysłony. Iso 3200 i canonowskie szkło 24-105/4L na pełnej dziurze. Tak było w nocy. A w dzień nie zdążyłem „pokręcić” ustawieniami. Podrzuciłem aparat do oka. I zrobiłem zdjęcie.
Indie/Nepal - wrzesien 2009
źródło: www.sobanek.com
W drodze
Ot, taka sobie fotka. Ale, nie wiedzieć czemu, ja ją lubię.

Sobota, 17 Października 2009

Krupówki w Nepalu

trochę tekstu, galeria, czarno - białe, na błonce, wyprawa, Indie, Nepal, Pokhara
     Po indyjskim piekle w granicznym Sounali (Rikszarz z Sonauli) Nepal jawił się niemal idyllicznie. Szerokie i czyste (no dobrze — czystsze niż kilkaset metrów wcześniej) ulice, na których ruch jest mniejszy i zdecydowanie bardziej uporządkowany, brak nachalnych sprzedawców i żebraków. Jedynie upał pozostał, ale już mniej męczący. Bardziej swojski. Sielanka.
Miałem nadzieję, że szybko się skończy.

Niestety moje nadzieje okazały się płonne.

     Kilka godzin spędzonych w autobusie jadącym drogą kluczącą malowniczą doliną Czarnej Rzeki — Kali Gandaki. Przyroda wciąż starała się odzyskać tę cienką wstęgę wykrojoną w zboczach wąwozu. Na poboczach drogi co kilka kilometrów widać było ludzi zajętych naprawianiem nawierzchni, usuwaniem naniesionego żwiru i rozbijaniem ogromnych głazów.
     Przepaść z jednej strony, skalna ściana z drugiej. Zieleń roślin. Kilkudziesięciometrowej wysokości wodospady. Nieliczne wioski przycupnięte przy życiodajnej rzece. Pola ryżowe rozpościerające się na szerokich tarasach. Ośnieżone szczyty Himalajów wyłaniające się zza kolejnych mijanych gór. Wszystko to oszałamiało i wprawiało w zachwyt. Pozwalało zapomnieć o tym, że na wąskiej drodze dwa samochody mieściły się z wielkim trudem, o szaleńczej jeździe kierowców i o tym, że tuż obok, bez żadnych zabezpieczeń otwierała się otchłań przepaści z Kali Gandaki na jej dnie.
     Do celu dotarliśmy już po zmroku. Prostując zdrętwiałe nogi i obolałe plecy objuczamy się plecakami drepcząc do hotelu.
Zasypiam z fantastycznymi obrazami jutrzejszych widoków pod zamkniętymi powiekami.

     Ranek powitał nas wilgotnym upałem. Pokhara, bo taki był cel naszej podróży okazało się małą, malowniczą wioską kompletnie nastawioną na turystów. W przewodnikach, jaką główną atrakcję tego miejsca wymienia się jezioro Fewa i widok na masyw Annapurny. Niestety, ze względu na niski pułap chmur, nam pozostało tylko jezioro. Pływanie wynajętą łódką (kąpiel jest zabroniona; ponoć ze względu na zanieczyszczenie wód jeziora związkami fosforu z nawozów sztucznych beztrosko używanych na okolicznych polach) i spacery brzegiem mogą pozwolić wypocząć po intensywnych trekkingach i na chwilę zapomnieć o niedawnych chaosie indyjskich miast.
     Jednak po kilku dniach, nawet podróżując lokalnymi środkami transportu po okolicznych wioskach rodzi się niepokojące uczucie przebywania w turystycznym cyrku. Gdzie wszystko przygotowane jest pod białasów.
Całe szczęście za kilka dni mieliśmy zanużyć się głęboko w atmosferze Kathmandu.

Poniższe zdjęcia stanowią dla mnie kwintesencję tego uroczo sennego miasteczka.
Indie/Nepal - wrzesien 2009
źródło: www.sobanek.com
Nad jeziorem Fewa
Jezioro Fewa
Jezioro Fewa

Niedziela, 18 Października 2009

Pokhara. Ciag dalszy...

trochę tekstu, galeria, czarno - białe, na błonce, wyprawa, Indie, Nepal, Pokhara
     W poprzednim wpisie byłem niesprawiedliwy. Pokhara, prócz wszystkich tych czysto turystycznych atrakcji, ma jednak coś do zaoferowania: wspaniałą okolicę. Mieszkańcy niewielkich wiosek rozsianych wokół niej, co prawda żyją z odwiedzających ten rejon, jednak wśród nich można także spotkać osoby, których życie jest prawdziwe, nie nastawione na komercję i za możliwość ich podglądanie nie żądają pieniędzy. A to niestety jest częsta przypadłość — choćby wymienić tutaj można miasteczko uchodźców tybetańskich, do którego wrócę niebawem, przyklejone do tego sielankowego kurortu.

     Wdrapując się do Pagody Światowego pokoju, największej buddyjskiej stupy w Nepalu, na którymś z rzędu postojów spotkaliśmy kobietę, która również urządziła sobie przerwę we wspinaczce na szczyt wzgórza. Byłem zafascynowany wyglądem starej Nepalki, jej strojem, kolorem skóry, tym w jaki sposób światło, filtrowane przez wiszące nisko chmury zwiastujące ulewę, malują na jej twarzy światłocień. Każda zmarszczka, każda bruzda wydawała się ożywać nawet przy niewielkim poruszeniu.
     Musiałem podejść, poprosić o możliwość wykonania zdjęcia. I wtedy dotarło do mnie, po co noszę na plecach dobre dziesięć kilogramów fotografii. Po prostu pewnych zdjęć nie potrafię zrobić cyfrą, pewne tematy są zbyt magiczne na bezduszną matrycę.
     I mam nadzieję, że udało mi się chociaż w niewielkim stopniu jej mądrą urodę. I że poczujecie tę magię, która towarzyszyła mi, gdy naciskałem spust migawki.
W okolicach Pokhary
W okolicach Pokhary

Czwartek, 22 Października 2009

Pocztówki z Kathmandu - część pierwsza.

galeria, czarno - białe, na błonce, wyprawa, Indie, Nepal, Katmandu
„Zbytnie siedzenie na miejscu może nagromadzić w człowieku zabójcze złogi emocjonalne - kiśnięcia, stęchlizny, zmruszenia, pleśnie. To znak, że trzeba pomyśleć o drodze, wyruszyć w podróż, poczuć wiatr, odetchąć świeżym powietrzem.”
Ryszard Kapuściński „Lapidarium IV”
     A ja siedzę przed ekranem, wpatrując się w zdjęcia, próbując przypomnieć sobie atmosferę miejsca. Zapachy. Dźwięki. Sytuacje.
Wszystkie emocje, które sprawiły, że zwolniłem migawkę. I których wspomnienie sprawia, że czuję niemal fizyczną potrzebę powrotu...
Upał w Kathmandu
     Człowieka tego zobaczyłem włócząc sie po Kathmandu. W środku dnia, w upalne południe siedział na wysokim krawężniku przy ruchliwej drodze. Ściągnął mnie wzrokiem. Lawirując pomiędzy samochodami przebiegłem na drugą stronę. Powodując mały korek przyklękłem na ulicy. Zrobiłem zdjęcie.
Przez ten cały czas człowiek ten wpatrywał się we mnie w bezruchu.

Poniedziałek, 26 Października 2009

Dżajpur mi umknął

galeria, czarno - białe, na błonce, wyprawa, Indie, Nepal, Dźajpur
„Kolejne bezimienne, zamknięte w celuloidowych ramach, twarze spoglądają na mnie z suszących się filmów. Żadnych sytuacji, szerszych planów — same portrety w zbliżeniu. Wszystkie podobne. Detale zacierające się w tej mozaice. Żadnych historii.”
Zbyt wcześnie
     Przeleciał niemal niezauważenie. Niecałe trzydzieści godzin w, ponoć, Różowym Mieście nie zapisało się trwale w mojej pamięci. Prócz miłego spotkania z Panem Fotografem — ale o tym kiedy indziej, gdy uda mi się przełamać blokadę założoną na umiejętność pisania przez codzienne obowiązki małego TRyBika wielkiej korporacji.
     Kilka kadrów na ulicy, szybka przejażdżka rikszami motorowymi (tuk—tukami), zamknięte obserwatorium astronomiczne, aglomeracja sklepów jubilerskich, fasada Pałacu Wiatrów (w tle pierwszego zdjęcia), pierwsza próba żucia betelu. I ciągła gonitwa, ciągły brak czasu.
Ulica w Dźajpurze
     Marzy mi się odwiedzenie tego miasta na dłużej, zagłębienie w wąskie uliczki, zwykłe chwile, gdy mogę spokojnie usiąść na poboczu drogi, obserwować ludzi, chłonąć wszystkimi zmysłami atmosferę miejsca.
Może następnym razem...
Indie/Nepal - wrzesien 2009
źródło: www.sobanek.com
Portret Dżajpuru
Portret Dżajpuru
Portret Dżajpuru

Wtorek, 27 Października 2009

Życie na ulicach. Katmandu.

galeria, czarno - białe, na błonce, wyprawa, Indie, Nepal, Katmandu
     A weny do pisania wciąż brak... Odkładam na później zdjęcia, w których zamknięta jest pewna historia, opowieść, którą chciałbym Wam przekazać... Może nadchodzący weekend to zmieni i uda mi się w końcu wydobyć je na światło dzienne.
     Dzisiaj kilka zwykłych obrazków z ulic Katmandu. Wystarczyło usiąść na chwilę i chłonąc atmosferę miejsca obserwować. Jedynie od czasu do czasu zamrażając obraz na kliszy. Tak po prostu — bez żadnej filozofii, bez udziwniania, bez szukania sensacyjnych kadrów. Zwykłe życie nepalskiej ulicy. Starych tragarzy przeciskających się, biegnąc w tłumie niosących na barkach ciężary, pod którymi ja nie byłbym zrobić nawet kilku kroków. Mieszankę tradycji i nowoczesności. Ludzi śpiących na poboczach.
     Na ulicach toczy się często całe życie wielu Nepalczyków. Na nich są poczęci, na nich się rodzą, pracują, jedzą. I często na ulicach umierają.
Upał w Kathmandu
Indie/Nepal - wrzesien 2009
źródło: www.sobanek.com
Życie na ulicy. Katmandu.
Życie na ulicy. Katmandu.
Życie na ulicy. Katmandu.

Piątek, 30 Października 2009

Rikszarze z Sonauli

galeria, czarno - białe, portret, na błonce, wyprawa, Indie, Nepal, rikszarz, Sonauli
„Kolejne bezimienne, zamknięte w celuloidowych ramach, twarze spoglądają na mnie z suszących się filmów. Żadnych sytuacji, szerszych planów — same portrety w zbliżeniu. Wszystkie podobne. Detale zacierające się w tej mozaice. Żadnych historii.”
Zbyt wcześnie
     Dzisiaj nic szczególnego. Dwa zwykłe portrety kumpli „naszego” rikszarza (wpis Rikszarz z Sonauli). Niesamowicie spodobało mi się światło przebijające się przez gałęzie za ich plecami. Do tego biały budynek przed nimi zadziałał jak blenda. Musiałem pstryknąć.
A oto efekty.
Rikszarz z Sonauli
Rikszarz z Sonauli