Ale...

o co chodzi?
  •       „Nie tworzę prac wybitnych, mam świadomość własnej niedoskonałości i popełnianych błędów, nie oczekuję więc pochwał i wysokich not.
    Wystawiam fotografie.
          Chcę podzielić się swoim spojrzeniem na Świat i cieszyć radością innych z ich oglądania. Życzę sobie stałego twórczego niezadowolenia z wykonanych zdjęć. Dlaczego? Bo tylko ono jest gwarancją robienia coraz lepszych.”
  • za Hardnut'em

Archiwum[spis treści]

ostatnie komentarzenajczęściej komentowane
  1. Didimos — Podoba się. Indie mnie pociągają i jednocześnie się ich boję. Takich Indii boję...
  2. Didimos — Pierwsze Twoje kolorowe, które do mnie gada.Pewnie przez ten szalony bokeh. Yes, I know...
  3. Sukesh — All the best
  4. Julia — Bardzo podobają mi się podobają zdjęcia zawarte na filmie, aż serce rusza. Pozdrawiam...
  5. Franek — Uwielbiam Pana zdjęcia, są po prostu świetne. Od wielu lat śledzę tego bloga i staram...
  6. Tomek — Miejsce niemal idealne. Zdjęcie super.
  7. Anettt — Świetne jest.
  8. Bartosz — Dziękuję :) Miło mi to czytać :)
  9. Piotr — I tego właśnie szukam w fotografii. Zachwytu nad drobiazgami. Cz/b takiego efektu by...
  10. Bartosz — Już niedługo na blogu :)

Zobacz wszystkie...

SŁOWA KLUCZOWE

Wtorek, 09 Lutego 2010

Śmierć publiczna

galeria, Indie, Katmandu, na błonce, Nepal, Paśupatinath, trochę koloru, trochę tekstu, wyprawa
     Brzegi Gangesu w Varanasi były konglomeratem. Natrętna obecność śmierci odrzucała. Wszechobecny zapach płonących stosów, ich nagromadzenie na ghatach, seryjność pogrzebów. Nie potrafiłem patrzeć baz analizowania. Próbowałem wpisać obrazy w europejską mentalność, zupełnie inne pojmowanie świata. Zamiast obserwować rodziny zmarłych patrzyłem na stosy. Na ludzi nurkujących w przybrzeżnym błocie popiołów w poszukiwaniu kosztowności. Na układanie nowych stosów w miejscach jeszcze ciepłych poprzednią ceremonią.

     Plan wyprawy nie obejmował Paśupatinath. Odradzano mi nawet wizytę w tym miejscu. Bo brudno, bo drogo, bo nic tam nie ma.
Wczesnym wieczorem pierwszego dnia w Katmandu łapię taksówkę.
— Paśupatinath Temple — rzucam po krótkich targach do starego kierowcy siadając na przednim siedzeniu starego, lecz bardzo zadbanego samochodu.
     Upał słabnie. Powoli przedzieramy się przez zatłoczone uliczki stolicy Nepalu. Przed oczami przesuwają się obrazy miasta. Staruszki na poboczach, żebracy, brudne mundurki dzieci wracających ze szkół, eleganckie kobiety, mężczyźni w garniturach... Nie myślę. Nie analizuję. Nie próbuję szufladkować. Patrzę. Chłonę atmosferę miasta.

     W towarzystwie kilku ciekawskich małp siadam na schodach nad brzegiem świętej rzeki niosącej ścieki produkowane przez ponad półtoramilionowe miasto. Nadciągający zmierzch. Dym snujący się nad rzeką. Promienie zachodzącego Słońca barwią na czerwono dachy pagód. Dopalające się stosy pogrzebowe.
     Z dziwnie nostalgicznego nastroju wyrywa mnie przyjazd karetki. Grupa mężczyzn wyciąga z niej drobne zwłoki zawinięte w śnieżnobiały całun. Z czcią niosą ciało w górę rzeki, ku świątyni Śiwy, niedostępnej dla profanów. Tam męscy członkowie rodziny, gdyż kobiety nie mają prawa uczestniczyć w całopaleniu, golą głowy i przywdziewają żałobne, białe szaty.

     Rozlega się syk wrzucanych do wody węgielków z dopalonego już stosu, które ciągnąc za sobą pióropusze dymu, przypominają miniaturową flotyllę statków parowych. Wszystko odbywa się bez pośpiechu cechującego Benares. A może to mi udziela się atmosfera tego miejsca. Cudowny chłód dający wytchnienie po całym dniu nieznośnego upału daje ukojenie...

     Ciało wynoszone jest ze świątyni na noszach i, po trzykrotnym okrążeniu uprzednio przygotowanego stosu, składane na stercie drewna. Kapłan odsłania całun. Na marach leży kobieta. Mimo, że od żałobników dzieli mnie rzeka, widzę łzy spływające po twarzy jednego z mężczyzn. Gdy bramin wkłada w usta zmarłej liście, później dowiaduję się, że była to bazylia, i wlewa kilka kropli wody, przygotowując ją do drogi ku nowemu wcieleniu, mężczyzna wtula twarz w stopy kobiety.
     Przejmująca scena. Jest coś wzruszającego w tej całkowicie publicznej ceremonii. Aparat leży u moich stóp. Nawet przez myśl mi nie przeszło by podnieść go do oka. To nie moja ceremonia. Nie znam tych ludzi, nic o nich nie wiem. Czuję, że powinienem się odwrócić, odejść. Nie potrafię. Niemalże intymna bliskość śmierci trzyma mnie na miejscu. To nie nasz, prywatny, „cywilizowany” ceremoniał. My wstydliwie pakujemy śmierć do drewnianych pudełek i zakopujemy ją głęboko, pozostawiając miejsce, gdzie będziemy szukali ukojenia po stracie bliskich. Tu wszystko rozgrywa się przy podniesionej kurtynie. Stawia się czoła przemijaniu, zamiast robić uniki.

     Stos błyskawicznie zajmuje się ogniem. Mężczyźni obejmują się w niemym przeżywaniu rozstania. Zupełnego. Całkowitego. Bez pozostawiania sobie nawet miejsca, które mogliby odwiedzić. Nie ma grobu. Dusza uleci ku kolejnemu wcieleniu, ciało spłonie a prochy popłyną nurtem świętej rzeki.
Wstaję, otrzepują spodnie. Pora na mnie.
galeria,Indie,Katmandu,na błonce,Nepal,Paśupatinath,trochę koloru,trochę tekstu,wyprawa
Paśupatinath. Ostatnia droga.
Zdjęcie zrobiłem kilka dni później. Podczas przygotowań do całopalenia. Samej ceremonii nie ośmieliłem się jeszcze sfotografować.
kasiafrania
www: http:// S P A M.pl/
15 Lutego 2010 15:06
BARDZO DZIWNE OBYCZAJE

Powiązany wpis